Dostojewski Fiodor -Gracz, PDF

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
autor: FIODOR DOSTOJEWSKI
tytuł: „GRACZ” POWIEŚĆ
(z notatek młodzieńca)
PRZEŁOŻYŁ WŁADYSŁAW BRONIEWSKI
tytuł oryginału: „ŹIGROK”
Okładkę i obwolutę projektował TADEUSZ PIETRZYK
Opracowanie typograficzne WACŁAW WYSZYŃSKI
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut
Wydawniczy, Warszawa 1955, 1957, 1964. ISBN 83-06-00889-8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Wróciłem wreszcie po dwutygodniowej nieobecności. Cale nasze towarzystwo już od trzech dni
było w Ruletenburgu.1 Myślałem, że Bóg wie jak na mnie czekają, jednak omyliłem się. Generał
miał minę niezwykle swobodną, rozmawiał ze mną wyniośle i odesłał mnie do siostry. Było
oczywiste, że dostali skądś pieniędzy. Zdawało mi się nawet, że generał spogląda na mnie z
pewnym zawstydzeniem. Maria Filipowna była niezwykle zakłopotana i mówiła ze mną uprzejmie;
pieniądze jednak wzięła, przeliczyła i wysłuchała całego mojego sprawozdania. Na obiedzie
mieli’być Mieziencow, Francuzik i jeszcze jakiś Anglik; jak tylko są pieniądze, zaraz proszony
obiad; po moskiewska. Polina Aleksandrowna, zobaczywszy mnie, zapytała: dlaczego tak długo? i
nie doczekawszy się odpowiedzi, odeszła dokądś. Rozumie się, zrobiła to naumyślnie. Muszę się
jednak wytłumaczyć. Nazbierało się wiek rzeczy do omówienia. Przeznaczono mi mały pokoik na
trzecim piętrze hotelu. Tutaj wszyscy wiedzą, że należę do świty generała. Widać ze wszystkiego,
że zdążyli jednak dać się poznać. Generała wszyscy uważają tutaj za niezmiernie bogatego
rosyjskiego magnata. Już praed obiadem, pośród innych poleceń, zdążył dać mi do zmiany dwa
tysiącfrankowe banknoty. Rozmieniłem je w kantorze hotelowym. Teraz będą na nas patrzeć jak na
milionerów, przynajmniej przez cały tydzień. Chciałem zabrać Misze i Nadię i pójść z nimi na
spacer, ale gdy byliśmy 869
już na schodach, wezwano mnie do generała, który uznał za stosowne dowiedzieć się, dokąd je
zaprowadzę. Ten człowiek stanowczo nie może mi patrzeć w oczy; nawet bardzo by chciał, ale za
każdym razem odpowiadam mu takim uporczywym, czyli pozbawionym uszanowania spojrzeniem,
że to go jakby zbija z tropu. W napuszonym przemówieniu, pakując jedno zdanie na drugie, a
wreszcie całkiem się plącząc, dał mi do zrozumienia, żebym spacerował z dziećmi gdzieś daleko od
kasyna, w parku. W końcu, zupełnie zirytowany, dodał ostro: „Bo jeszcze gotów je pan
zaprowadzić do kasyna, na ruletkę. Niech mi pan wybaczy - dodał - ale wiem, że jest pan jeszcze
dość lekkomyślny i może zdolny do hazardu. W każdym bądź razie, chociaż nie jestem pańskim
mentorem, a nawet nie chcę brać na siebie tej roli, mam prawo życzyć sobie, żeby pan, że tak
powiem, mnie nie skompromitował...” - Ależ ja nawet nie mam pieniędzy - odpowiedziałem
spokojnie-żeby przegrać, trzeba je posiadać. - Pan je natychmiast otrzyma-odpowiedział generał,
trochę się czerwieniąc, poszukał w biurku, sprawdził w książce i okazało się, że należy mi się
około stu dwudziestu rubli. - Jakże my się rozliczymy - zaczął - trzeba przeracho-wać na talary. Ot,
1
niech pan weźmie okrągłe sto talarów, reszta, rzecz prosta, nic przepadnie. Przyjąłem pieniądze w
milczeniu.
- Proszę bardzo, niech się pan nie obraża za to, co powiedziałem, pan jest taki obraźliwy... Jeżeli
zwróciłem panu uwagę, to dlatego, aby, że tak powiem, ostrzec pana, a już do tego, rozumie się,
posiadam pewne prawo... Przed obiadem, wracając z dziećmi do domu, spotkałem całą
kawalkadę. Nasze towarzystwo wyjeżdżało oglądać jakieś ruiny. Dwa cudowne powozy,
wspaniałe konie! Mademoiselle Blanche w jednym powozie z Marią Filipowną i Poliną;
Francuzik, Anglik i nasz generał konno. Przechodnie stawali i przyglądali się; efekt był
osiągnięty; ale generałowi to na sucho nie ujdzie. Obliczyłem, że z czterema tysiącami franków,
które przywiozłem, dodając do tego to, co widocznie zdołali wydostać, mają teraz jakieś siedem
albo osiem tysięcy franków; to za mało dla m-Ue Blanche. M-lle Blanche również zatrzymała
się w naszym hotelu, razem z matką; i Francuzik jest również gdzieś tutaj. Lokaje 870
tytułują go „Af-r le comte”, a matkę m-Ue Blanche - „M-me la comtesse”;* cóż, może naprawdę są
comte et comtesse. Wiedziałem z góry, że m-r le comte nie pozna mnie, kiedy się spotkamy przy
obiedzie. Generałowi, naturalnie, nawet by nie przyszło na myśl zapoznać nas albo choćby tylko
mnie jemu przedstawić; a m-r le comte sam bywał w Rosji i wie, jaki to mały ptaszek, to, co oni
nazywają outchitel.** Zresztą, zna mnie bardzo dobrze. Ale muszę się przyznać, że na obiad
przyszedłem nieproszony; zdaje się, że generał zapomniał wydać odpowiednie polecenie, inaczej z
pewnością odesłałby mnie, bym zjadł przy tobie d’hóte. Zjawiłem się sam, toteż generał spojrzał na
mnie z wyrazem niezadowolenia. Poczciwa Maria Pilipowna natychmiast wskazała mi miejsce;
lecz spotkanie z mister Astleyem wybawiło mnie z kłopotu i mimo woli zacząłem należeć do ich
towarzystwa. Tego dziwnego Anglika spotkałem najpierw w Prusach, w wagonie, gdzie
siedzieliśmy naprzeciwko siebie, gdy doganiałem nasze towarzystwo; później zetknąłem się z nim
wjeżdżając do Francji, wreszcie w Szwajcarii; w ciągu tych dwóch tygodni dwa razy - i oto teraz
spotkałem go nagle w Ruleten-burgu. Nigdy w życiu nie widziałem człowieka bardziej
nieśmiałego; jest nieśmiały aż do śmieszności i naturalnie wie o tym, bo jest całkiem niegłupi.
Zresztą, jest bardzo miły i łagodny. Oświadczył mi, że był tego lata na Przylądku Północnym i że
miałby wielką ochotę być na jarmarku w Niżnim Nowgorodzie. Nie wiem, w jaki sposób zapoznał
się z generałem; zdaje się, że jest bezgranicznie zakochany w Polinie. Kiedy weszła, aż się
zarumienił. Był bardzo zadowolony, że przy stole usiadłem obok niego, i, zdaje się, uważa mnie już
za swojego serdecznego przyjaciela. Przy stole Francuzik nadzwyczaj zadzierał nosa; do
wszystkich odnosił się lekceważąco i z góry. A w Moskwie, pamiętam, gadał głupstwa. Ogromnie
dużo mówił o finansach i o polityce rosyjskiej. Generał niekiedy ośmielał się oponować- lecz
skromnie, tyle tylko, żeby nie utracić do reszty powagi. Byłem w dziwnym usposobieniu. Rozumie
się, nim minęła połowa obiadu, zdążyłem zadać sobie moje zwykłe pytanie: * „Panie hrabio” (...)
„Pani hrabino” •* Wyraz roiyjiki w transkrypcji ftancmkiej: uczititi, nauczyciel.
„Po co ja się włóczę z tym generałem i dlaczego już dawno ich nie rzuciłem?” Z rzadka
spoglądałem na Polinę Aleksandro-wnę, która zupełnie nie zwracała na mnie uwagi. Skończyło się
na tym, że rozzłościłem się i postanowiłem nagadać im głupstw. Zaczęło się od tego, że nagle, ni
stąd, ni zowąd, głośno i nie pytany wmieszałem się w cudzą rozmowę. Największą ochotę miałem
pokłócić się z Francuzikiem. Zwróciłem się do generała i nagle, całkiem głośno, a nawet chyba
przerywając mu, zauważyłem, że tego lata Rosjanie prawie nie mogą stołować się w hotelach, przy
tobie cPhote. Generał utkwił we mnie zdziwione spojrzenie. - Jeśli ktoś się szanuje - ciągnąłem
dalej - niewątpliwie narazi się na wymyślania i będzie musiał znosić niezwykle dotkliwe docinki.
W Paryżu i nad Renem, nawet w Szwajcarii, przy tobie d’hóte bywa tylu Potoczków i
współczujących im Francuzików, że nic można się nawet odezwać, jeżeli się jest Rosjaninem.
Powiedziałem to po francusku. Generał patrzył na mnie ze zdumieniem, nie wiedząc, czy się ma
rozgniewać, czy tylko zdziwić, że się tak zapomniałem. - To znaczy, że ktoś panu pewno dał
nauczkę - powiedział Francuzik lekceważąco i wzgardliwie. - W Paryżu najpierw pokłóciłem się z
2
pewnym Polakiem - odpowiedziałem - później z pewnym oficerem francuskim, który trzymał
stronę Polaka. A później już część Francuzów przeszła na moją stronę, kiedy im opowiedziałem,
jak chciałem napluć w kawę monsignorowi. - Napluć? - zapytał generał z ogromnym zdumieniem i
nawet oglądając się. Francuzik przypatrywał mi się niedowierzająco. - Tak jest - odpowiedziałem. -
Ponieważ przez całe dwa dni byłem przekonany, że trzeba będzie w naszej sprawie wyjechać na
chwilę do Rzymu, poszedłem do kancelarii poselstwa ojca świętego2 w Paryżu, żeby zawizować
paszport. Tam przyjął mię księżyna może pięćdziesięcioletni, oschły, o chłodnym wyrazie twarzy, i
wysłuchawszy mnie uprzejmie, ale nadzwyczaj oschle, poprosił, żebym poczekał. Chociaż mi się
śpieszyło, ale, naturalnie, usiadłem, wyciągnąłem „L’0pinion Nationale”3 i zacząłem czytać
najokropniejsze wymyślania na KT>
Rosję. Podczas tego słyszałem, jak przez sąsiedni pokój ktoś wszedł do monsignora; widziałem, jak
mój ksiądz się ukłoni). Zwróciłem się do niego, powtarzając moją prośbę; jeszcze bardziej oschle
znów mnie poprosił, żebym poczekał. Wkrótce potem wszedł jeszcze ktoś, interesant-jakiś
Austriak; wysłuchano go i natychmiast zaprowadzono na górę. Wtedy zrobiło mi się bardzo
przykro. Wstałem, podszedłem do księdza i powiedziałem mu tonem zdecydowanym, że jeżeli
mon-signore przyjmuje, to może i mnie załatwić. Ksiądz nagle odskoczył ode mnie z niesłychanym
zdziwieniem. Było dla niego po prostu niepojęte, że jakiś nędzny Moskal śmie porównywać się z
gośćmi monsignora. Najbezczelniejszym tonem, jakby ciesząc się, że może mnie upokorzyć,
zmierzył mnie od stóp do głów i krzyknął: „Czy pan sądzi, że monsignore dla pana odejdzie od
swojej kawy?” Wtedy i ja krzyknąłem, ale jeszcze głośniej niż on: „Wiedz pan, że ja pluję na kawę
pańskiego monsignora! Jeżeli pan natychmiast nie załatwi formalności z moim paszportem, pójdę
wprost do niego.” „Co! Wtedy, gdy u niego jest kardynał!”-zawołał księżyna, cofając się przede
mną w przerażeniu, podbiegł do drzwi i rozkrzyżowal ręce, dając do zrozumienia, że raczej umrze,
niż mnie wpuści. Wtedy odpowiedziałem, że jestem heretykiem i barbarzyńcą, ,Ąneje suis
herżtique et barbare” i że wszyscy ci arcybiskupi, kardynałowie, monsignorzy itd., itd. - nic mnie
nie obchodzą. Słowem, dałem poznać, że nie ustąpię. Ksiądz popatrzył na mnie z niezmierną
złością, potem porwał mój paszport i zaniósł go na górę. Po chwili paszport był już zawizowany.
Oto on, czy ma ktoś z państwa ochotę zobaczyć? - Wyciągnąłem paszport i pokazałem rzymską
wizę. - Pan jednak... -zaczął generał.
- Uratowało pana to, że uznał się pari
za barbarzyńcę i heretyka - zauważył z uśmiechem
Francuzik. - Cela n’etcdt pas si betę.
- Czyż więc mam brać przykład z naszych rodaków? Oni
tu nie śmią nawet pisnąć i może gotowi zaprzeć się, że są Ro-. sjanami. Przynajmniej w Paryżu
w moim hotelu zaczęto traktować mnie zupełnie inaczej, kiedy opowiedziałem im o awan—To
nic było takie głupie.
turze z księdzem. Gruby polski pan, najbardziej wrogo do mnie usposobiony ze wszystkich gości
przy tobie d’hóte, zeszedł na plan dalszy. Francuzi wytrzymali nawet, kiedy opowiedziałem, że dwa
lata temu widziałem człowieka, do •którego strzelił francuski jeger w dwunastym roku - jedynie
-po to, żeby rozładować broń. Człowiek ten był wówczas dziesięcioletnim dzieckiem i jego rodzina
nie zdążyła wyjechać z Moskwy. - To niemożliwe - żachnął się Prancuzik - francuski żołnierz nie
strzela do dziecka! - A jednak tak było - odpowiedziałem. - Opowiadał mi to czcigodny
dymisjonowany kapitan, i ja sam widziałem na jego policzku bliznę od kuli. Francuz zaczął mówić
dużo i prędko. Generał już chciał go poprzeć, ale poradziłem mu, żeby przeczytał choćby urywki z
Notatek generała Perowskiego*, który w dwunastym roku był w niewoli u Francuzów. W końcu
Maria Filipowna zaczęła coś mówić, żeby przerwać rozmowę. Generał był ze mnie bardzo
niezadowolony, bośmy obaj z Francuzem omal nie zaczęli krzyczeć. Ale mister Astleyowi, zdaje
się, mój spór z Francuzem bardzo się podobał; wstając od stołu, prosił, żebym z nim wypił
kieliszek wina. Wieczorem, jak zwykle, udało mi się z kwadrans porozmawiać z Poliną
Aleksandrowną. Nasza rozmowa odbyła się na spacerze. Wszyscy poszli do parku w stronę kasyna.
3
Poliną usiadła na ławce naprzeciw fontanny, a Nadi pozwoliła się bawić z dziećmi w pobliżu. Ja
również pozwoliłem Miszy, żeby podszedł do fontanny, i zostaliśmy w końcu sami. Zaczęliśmy
naturalnie od interesów. Poliną po prostu rozgniewała się, gdy jej oddałem tylko siedemset
guldenów. Była pewna, że przywiozę jej z Paryża, pod zastaw jej brylantów, przynajmniej dwa
tysiące guldenów, a może i więcej. - Za wszelką cenę potrzebne mi są pieniądze-powiedziała-i
trzeba je zdobyć; inaczej jestem po prostu zgubiona. Zacząłem rozpytywać, co się działo podczas
mojej nieobecności. - Nic poza tym, że z Petersburga nadeszły dwie wiadomości : najpierw, że z
babcią jest bardzo źle, a po dwóch dniach, że, zdaje się, już umarła. Ta wiadomość pochodzi od
Timo-874
fieja Pietrowicza - dodała Poliną - a to człowiek dokładny. Czekamy na ostatnią, decydującą
wiadomość. - A więc wszyscy tu trwają w oczekiwaniu? - zapytałem.
- Naturalnie, wszyscy i .wszystko; od pół roku tylko na to liczą. - I pani na to liczy?-zapytałem.
- Przecież ja wcale nie jestem jej krewną, jestem tylko pasierbicą generała. Ale wiem na pewno, że
ona nie zapomni o mnie w testamencie. - Zdaje mi się, że pani bardzo dużo dostanie-
powiedziałem tonem pewności. - Tak, ona mnie kochała; ale dlaczego pan tak przypuszcza? -
Niech pani powie - odpowiedziałem pytaniem - zdaje się, że nasz-markiz jest również
wtajemniczony we wszystkie sekrety rodzinne? - A dlaczego pan się tym interesuje?-zapytała
Poliną, spojrzawszy na mnie surowo i oschle. - Jeszcze by też; jeżeli się nie mylę, generał zdążył
już od niego pożyczyć. - Pan bardzo trafnie zgaduje.
- No więc, czyż on by dał pieniądze, jeżeliby nie wiedział o babuleńce? Czy pani zauważyła, że on
trzy razy przy stole, mówiąc coś o babci, nazwał ją babuleńką, ,^a baboulinka”f Jakież bliskie i
przyjacielskie stosunki l - Tak, pan ma słuszność. Gdy tylko się dowie, że z testamentu i mnie
się coś okroiło, zaraz zacznie się o mnie starać. Czy tego chciał się pan dowiedzieć? - Zacznie
się starać? Sądziłem, że od dawna się stara.
- Pan wie doskonale, że nie! - powiedziała Poliną z przejęciem.-Gdzie pan spotkał tego Anglika?-
dodała po chwili milczenia. - Byłem pewny, że pani zaraz o niego zapyta.
-Opowiedziałem jej o moich poprzednich spotkaniach z mister Astleyem w drodze. ?Jest nieśmiały
i kochliwy, i z pewnością kocha się w pani?” - Tak, kocha się we mnie - odpowiedziała Poliną.
- No i z pewnością jest dziesięć razy bogatszy od Francuza. Cóż, czy ten Francuz naprawdę ma
cośkolwiek? Czy to aby pewne?
- Pewne. On ma jakiś chSteau*. Jeszcze wczoraj mówił mi o tym generał z zupełną pewnością. No
cóż, zadowolony pan? - Ja bym na pani miejscu stanowczo wyszedł za Anglika.
- Dlaczego?-zapytała Polina.
- Francuz ładniejszy, ale podlejszy; a Anglik oprócz tego, że jest szlachetny, jest dziesięć razy
bogatszy - palnąłem. - Tak; ale Francuz jest markizem i ma więcej rozumu - odpowiedziała
spokojnie. - Czyżby?-ciągnąłem jak poprzednio.
- Z pewnością.
Polinie bardzo nie podobały się moje pytania i zauważyłem, że miała ochotę poirytować mię tonem
i ostrością swojej odpowiedzi; natychmiast jej to powiedziałem. - Cóż, naprawdę mnie bawi, kiedy
się pan wścieka. Już choćby za to, że pozwalam panu zadawać takie pytania i robić takie domysły,
musi pan zapłacić. - Istotnie, uważam się za uprawnionego do zadawania pani wszelkich pytań -
odpowiedziałem spokojnie - właśnie dlatego, że gotów jestem za nie zapłacić wszelką cenę i nie
liczę się teraz całkiem ze swoim żydem. Polina roześmiała się.
- Powiedział mi pan ostatnim razem na Schlangenbergu, że gotów pan skoczyć na pierwsze moje
słowo, a tam, zdaje się, jest do tysiąca stóp. Kiedyś powiem to słowo, jedynie po to, żeby się
przyjrzeć, jak pan wypłaca się z długu, i niech pan będzie pewny, że wytrzymam to. Nienawidzę
pana- właśnie za to, że na tak wiele panu pozwoliłam, a jeszcze bardziej nienawidzę za to, że mi
pan jest tak potrzebny. Ale tymczasem jest mi pan potrzebny - muszę pana oszczędzać. Zaczęła
wstawać z miejsca. Mówiła z rozdrażnieniem. Ostatnio zawsze kończyła ze mną rozmowę ze
4
złością i z rozdrażnieniem, z prawdziwą złością. - Niech mi pani pozwoli zapytać, kto to taki m-
lle Blanche?-zapytałem, nie chcąc jej puścić bez wyjaśnienia. - Pan sam wie, kim jest m-lle
Blanche. Nic nowego nie wiadomo. M-lle Blanche z pewnością będzie generałową, rozumie się,
jeżeli wiadomość o zgonie babki się potwierdzi, po—zamek
nieważ m-lle Blanche i jej mama, i daleki .cousin markiz - wszyscy bardzo dobrze wiedza, że
jesteśmy zrujnowani. - A generał zakochany z kretesem?
- Teraz nie o to chodzi. Niech pan słucha i zapamięta sobie: niech pan weźmie te siedemset
florenów i pójdzie grać, niech pan wygra dla mnie na ruletce, o ile możności najwięcej;
pieniądze są mi teraz potrzebne za wszelką cenę. Powiedziawszy to, zawołała Nadię i poszła w
stronę kasyna, gdzie przyłączyła się do całego naszego towarzystwa. Ja zaś skręciłem w
pierwszą napotkaną alejkę w lewo, rozmyślając i dziwiąc się. Kiedy kazała mi iść na ruletkę,
całkiem jakbym dostał cios w głowę. Dziwna rzecz: miałem o czym rozmyślać, a równocześnie
pogrążyłem się w analizie objawów moich uczuć do Poliny. Doprawdy, lżej mi było w czasie
tych dwóch tygodni nieobecności niż teraz w dniu powrotu, chociaż w drodze tęskniłem jak
wariat, miotałem się jak oparzony i nawet we śnie co chwila widziałem ją przed sobą. Raz (było
to w Szwajcarii), zasnąwszy w wagonie,- zdaje się, zacząłem głośno rozmawiać z Polina, czym
rozśmieszyłem wszystkich siedzących ze mną pasażerów. I jeszcze raz zadałem sobie pytanie:
czy ją kocham? I jeszcze raz nie umiałem na nie odpowiedzieć, a właściwie znów, po raz setny,
odpowiedziałem sobie, że jej nienawidzę. Tak, była mi nienawistna. Bywały chwile (a zwłaszcza
za każdym razem przy końcu naszych rozmów), że oddałbym pół żyda, żeby ją udusić!
Przysięgam, gdyby było możliwe powoli zatopić w jej piersi ostry nóż, to zdaje mi się, że
zrobiłbym to z rozkoszą. A równocześnie, przysięgam na wszystko, co jest świętego, gdyby na
Schlangenbergu, na modnym szczycie, rzeczywiście powiedziała mi: „Niech pan skoczy”,
natychmiast bym skoczył, nawet z rozkoszą. Byłem tego pewny. Tak czy inaczej, ale to się
musiało rozstrzygnąć. Polina wszystko to doskonale rozumie i myśl, że zupełnie jasno i
wyraźnie zdaję sobie sprawę, że ona jest dla mnie niedostępna, że moje fantazje nie mają
żadnych możliwośd spełnienia się-ta myśl, jestem pewny, sprawia jej niezwykłą rozkosz; inaczej
bowiem czyżby mogła-ona, ostrożna i rozumna-pozostawać ze mną w stosunkach tak bliskich i
szczerych? Zdaje się, że dotychczas traktowała mnie jak ta starożytna cesarzowa, która
rozbierała się przy swoim niewolniku, nie uważając go
za człowieka. Tak, niejednokrotnie nie uważała mnie za człowieka... Jednak dała mi polecenie-
wygrać na ruletce za wszelką cenę. Nie imałem czasu się zastanawiać: dlaczego i jak prędko trzeba
wygrać, i jakie nowe pomysły rodziły się w tej wiecznie obliczającej coś głowie? Poza tym w ciągu
tych dwóch tygodni przybyło mnóstwo nowych faktów, o których jeszcze nie miałem pojęcia.
Wszystko to trzeba było odgadnąć, we wszystko wniknąć, i to możliwie jak najprędzej. Ale na razie
nie było czasu: trzeba było iść na ruletkę. ROZDZIAŁ DRUGI
Przyznam się, że było to dla mnie nieprzyjemne; chociaż postanowiłem, że będę
grać, ale nie przypuszczałem, że zacznę, grając dla kogoś. To mnie nawet trochę
zbijało z tropu i do sal gry wszedłem mocno poirytowany. Od pierwszego rzutu oka
wszystko mi się tam nie spodobało. Nie mogę znieść tego lokajstwa w felietonach
całego świata, a zwłaszcza w naszych rosyjskich gazetach, gdzie prawie każdej
wiosny nasi felietoniści opowiadają o dwóch rzeczach: po pierwsze, o
niesłychanym przepychu i wspaniałości sal gry w ruletkowych miastach nad Renem,
a po drugie, o górach złota, które jakoby leżą na stołach. Przecież im za to nie
płacą; to się tak opowiada po prostu przez bezinteresowną grzeczność. Nie ma
żadnego przepychu w tych nędznych salach, a co do złota, to nie tylko, że gór
nie ma, ale i małe ilości rzadko się pokazują. Naturalnie, niekiedy, podczas
sezonu, zjawi się jakiś dziwak albo Anglik, albo jaki Azjata, Turek, jak w tym
sezonie letnim, i nagle przegra albo wygra bardzo dużo; wszyscy zaś inni grają
stawiając nędzne guldeny i przeciętnie na stole leży bardzo mało pieniędzy. Gdy
tylko wszedłem do sali gry (po raz pierwszy w życiu), jakiś czas jeszcze nie
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zarabiamykase.xlx.pl